środa, 17 września 2014

Niebezpieczny plac zabaw

    Gdy dwa dni temu byłam ze swoją młodszą córką na spacerze zatrzymałyśmy się na chwilę na niewielkim placu zabaw, gdzie znajdowały się tylko: piaskownica, ruchoma kładka i dwie huśtawki.
Chwilę przed naszym przyjściem spotkały się tam dwie, około 7-letnie dziewczynki, które poszły się pohuśtać i od razu zaczęły rozmowę na temat tego, czym mogłyby się potem zająć. Jedna z nich zaproponowała najpierw, by poszły się pobawić na" tych niebieskich metalowych rurach", wskazując na trzepak, znajdujący się obok opustoszałego i zaniedbanego boiska do piłki nożnej, ale druga odmówiła argumentując, że łatwo można z niego spaść. Następnie wskazała na ruchomą kładkę, na której bawiłam się ze swoją niunią, ale i ten pomysł się nie spodobał, gdyż nie dość, że akurat "jest tam teraz dzidziuś", to jeszcze "może wejść w palca drzazga", a to strasznie boli. Została już więc tylko piaskownica, gdzie można by pomyśleć, że oprócz pobrudzonych ubrań raczej nie ma przeciwwskazań do zabawy, a jednak.. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że "jak się przewrócisz na piasek to możesz go połknąć i się nim zadławić". Co ciekawe jedna z mam, była równie zaskoczona, co ja, druga zaś tylko przytakiwała głową. To właśnie zdarzenie zmotywowało mnie do dzisiejszego wpisu, bo jak żyję, to nie słyszałam jeszcze by ktoś (a już w szczególności dziecko) do tego stopnia analizował, co złego może się przydarzyć na placu zabaw.
   Właściwie, to wspominając swoje dzieciństwo, mogę śmiało stwierdzić, że najwięcej radochy dawały nam najbardziej ryzykowne zabawy. Od razu chciałabym zaznaczyć, że nie mam na celu nikogo namawiać do czegokolwiek, a już na pewno nie do prześcigania się w wymyślaniu niebezpiecznych zabaw.
   Bawiliśmy się zarówno w zabawy ogólnie znane, jak też sami wymyślaliśmy swoje w zależności od tego ile było osób i jakie skarby udało nam się znaleźć. I tak, np.:
- mając długie kije i możliwość chowania się za jakimiś krzakami, mogliśmy się bawić się w budowanie szałasów lub kryjówek; pojedynczymi patykami, z kolei bawiliśmy się w piratów, ninje lub policjantów i złodziei;
- bawiliśmy się też kapslami, a to trafiając nimi do celu (np. pstrykając, rzucając lub tocząc), albo robiąc wyścigi kapsli w piaskownicy  - budowało się wtedy trasę z różnymi przeszkodami, pagórkami, skoczniami, pochylniami, uskokami i kto wie co tam jeszcze było;
- znana jeszcze z czasów, gdy nasi dziadkowie byli dziećmi - gra nożem na ziemi; jedną z najbardziej popularnych była rysowana na ziemi tarcza z okręgami, z których najmniejszy, znajdujący się po środku miał 12 punktów a największy 1. Była też gra w grzyba - tam gdzie się wbił nóż, rysowało się grzyba i tak powstawała trasa, po której musiał przejść każdy z zawodników. Jak się nie wbił w ziemię to wtedy przeciwnik rzucał. Musiał przejść najpierw wszystkie istniejące grzyby a potem tworzył nowe punkty. Jak się ryzykowało to można było daleko rzucić i miało się spokój z przeciwnikami na kilka tur;
- dość niebezpiecznym było skakanie z metalowych huśtawek na odległość; cały trik polegał na tym, by dobrze rozbujać huśtawkę, która potem wyrzucała w powietrze jak katapulta. Ale tak bawiliśmy się tylko na placach zabaw w całości wysypanych piaskiem;
- nieraz bawiliśmy się też w piwnicach, szczególnie gdy jednym z elementów zabawy było chowanie się;
- jeśli tylko się dało, to wspinaliśmy się na drzewa, murki, garaże itp.
- strzelało się z kapiszonów i petard, albo przyczepiało się rozżarzone zapałki do sufitów na klatkach schodowych, bardziej pomysłowi potrafili robić bomby dymne z saletry;
- kiedy jeszcze za szklane butelki można było w sklepie dostać kaucję (chyba ok. 30 gr za jedną), zbierało się z całego osiedla puste butelki po piwie, a potem kupowało za to gumy Donald lub Turbo;
- huśtaliśmy się także na gałęziach płaczącej wierzby;

   Ogólnie mówiąc, rodzice wpajali nam podstawowe reguły, których mieliśmy przestrzegać i z których najważniejsza, to by na siebie uważać i by nie zrobić sobie lub komuś innemu krzywdy. Zdarzały się oczywiście większe urazy, jak złamania, podbite oczy czy rany z krwią, ale w większości przypadków kończyło się najwyżej na kilku siniakach czy zadrapaniach. Każda taka nieszczęśliwie kończąca się przygoda, była dla nas nauczką, wzbogacającą nasze doświadczenie. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, że mieliśmy sporo swobody i spędzaliśmy praktycznie całe dnie w kolegami i koleżankami na dworze. Dlatego może warto się zastanowić, czy chroniąc swoje dzieci przed każdym potencjalnym zagrożeniem, nie odbieramy im przyjemności z zabawy i satysfakcji z samodzielnego zdobywania doświadczenia?