niedziela, 23 listopada 2014

Domowe sposoby na różne choroby

    Dzisiejszy wpis będzie nieco odbiegał od pozostałych, a związane jest to z tym, że ostatnimi czasy moja osobista produktywność została ograniczona przez różnego rodzaju wirusy, z którymi przez ostatnie 2 miesiące walczyłam z całą swoją rodziną. To również bezpośrednio przyczyniło się do zaniedbania przeze mnie bloga, bo zwyczajnie zabrakło mi już czasu i spokoju umysły, by wrzucić tu nowy, inspirujący wpis.
   Dlatego postanowiłam przypomnieć wszystkim kilka domowych, sprawdzonych sposobów na różne dolegliwości, z którymi możemy się spotkać my lub nasze dzieci i to nie tylko w okresie jesienno-zimowym.

PRZEZIĘBIENIE, ZATKANY NOS, KASZEL
  Gdy byłam mała, moja mama zawsze szykowała mi kanapki z czosnkiem. Najlepszy jest oczywiście nasz rodzimy-polski czosnek (skórka o lekkim zabarwieniu fioletowym), ale ten z kolei może dla niektórych być zbyt ostry, wówczas warto sięgnąć po chiński (skórka śnieżno-biała), który jest dużo łagodniejszy. Do dziś uwielbiam kanapki z pokrojonym w plasterki czosnkiem. Podobno właśnie krojony mniej traci wartości odżywczych niż ten wyciskany. Zauważyłam natomiast, że jego smak wyostrza się, gdy posypiemy go solą, zaś jest znacznie łagodniejszy, gdy zamiast tego przykryjemy go plasterkiem wędliny. Niektórzy zajadają się również cebulą, która ma ponoć podobne właściwości, ale ja jednak nigdy za nią nie przepadałam.
  W przypadku dzieci, które są zbyt małe lub po prostu nie lubią smaku czosnku, można na noc powiesić im nad głowami "wisiorek" z pokrojonych ząbków lub posmarować pod noskiem maścią majerankową. Starszym dzieciom można też kupić mentolowy sztyft do nosa. Gdy ja byłam mała prawie w moim domu były takie maluteńkie czerwone puszeczki z maścią kamforową, którą się jeszcze smarowało, ale teraz już chyba takich nie produkują.
   Kolejna propozycja, to inhalacje. Dziś jako jedno z obowiązkowych w moim domu urządzeń jest inhalator, który kupiłam przy pierwszym przeziębieniu mojego dziecka i stosuje do dziś. W aptece kupić można sól fizjologiczną i dodatkowo różnego rodzaju krople do nebulizatora, tutaj jednak warto konsultować takie zakupy z lekarzem. Pamiętam jednak, że dawniej nie mając takich luksusów, można było inhalacje przygotować samemu przy pomocy miski, wrzątku, ziół (np. rumianku) i ręcznika. Oprócz tego warto też nieco nawilżyć powietrze w domu kładąc np. mokry ręcznik na kaloryfer lub wieszając na nim pojemnik, do którego wlewa się wodę. W internecie można znaleźć bardzo dużo informacji w tym temacie, np. http://www.poradnikzdrowie.pl/zdrowie/grypa-i-przeziebienia/domowe-sposoby-na-przeziebienie-inhalacje-na-katar-i-przeziebienie_39766.html.
   Jeszcze jeden sprzęt, który posiadam w domu, to bańki chińskie lub inaczej tzw. bezogniowe. O ile moja mama z zawodu jest pielęgniarką, o tyle ja sama nie potrafiłabym chyba właściwie obsłużyć klasycznych baniek. Jednak, gdy różne domowe i nie tylko sposoby nie przynosiły spodziewanych skutków w leczeniu mojego synka, właśnie babcia przypomniała mi o bańkach. To świetny sposób leczenia przeziębienia, a także mobilizacji układu odpornościowego. Okazuje się też, że te chińskie - odsysane pompką, nie są wcale trudne w obsłudze a dołączona do pudełka instrukcja w sposób obrazowy pokazuje, gdzie i jaką ilość należy ich postawić w zależności od wieku chorego i rodzaju dolegliwości. Największą zaletą takiej kuracji to, że jest niedroga, nieszkodliwa (brak skutków ubocznych), a do tego skutecznie wyciąga chorobę. Jedyna wada, to tymczasowe ślady na plecach.
   W sytuacji, gdy mamy bardzo zatkany nos, a do tego jeszcze mokry kaszel, proponuję zaopatrzyć się w dużą strzykawkę, kawałek gumowej rurki i wodę utlenioną. Jest to sprawdzony sposób, który poleciła mi moja ciotka-laryngolog i który stosuję do dziś, gdy żadne krople do nosa mi już nie pomagają. Otóż, należy w kubeczku przygotować roztwór wody utlenionej (ok. łyżki) z wodą z kranu (pół kubka). Na końcówkę strzykawki należy założyć gumową rurkę (najlepiej, by miała gładkie krawędzie) - nie musi być długa, ok 4-5 cm. Następnie nabieramy roztwór z kubeczka, nachylamy się
nad umywalką i po włożeniu rurki w jedną z dziurek w nosie, energicznie wstrzykujemy zawartość strzykawki. Bardzo ważne jest, by mieć w tym czasie otwartą buzię i nie połykać spływającej wody. Powtarzamy czynność w każdej dziurce w zależności od zapotrzebowania nawet kilka razy dziennie. Jest to prawdę powiedziawszy niezbyt przyjemny sposób na zatkany nos, ale najbardziej skuteczny jaki znam i przede wszystkim bezpieczny nawet dla kobiet w ciąży czy mam karmiących piersią, które z oczywistych przyczyn mają ograniczone możliwości zażywania farmaceutyków.
   Ten sam roztwór, można również stosować do płukania gardła, gdyż działa on jak syrop wykrztuśny. Najlepiej stosować go rano, zaraz po przebudzeniu, by oczyścić gardło z tego co w nocy się tam nazbierało, natomiast nie wolno go już stosować na wieczór, by niepotrzebnie nie wywoływać odruchów kaszlowych podczas snu. W zależności od tego jak późno chodzimy spać, to ostatnie płukanie możemy zrobić do 2-3 h przed snem.
   Oczywiście, warto pamiętać też o takich podstawach, jak ciepły rosół, gorąca herbatka z miodem i cytryną lub sokiem malinowym oraz mleko z miodem i z masłem czy kakao. Dla tych, których boli gardło, miód może okazać się nieco drapiący, dlatego właśnie warto wtedy dodać odrobinę masła do napoju.
   Sprawdzony przeze mnie ostatnio sposób, to moczenie nóg w wodzie z solą, ciepłe skarpety i wygrzewanie się pod kołdrą. Dodatkowo też można przed pójściem spać wziąć jeszcze ciepłą (niektórzy mówią, że gorącą) kąpiel, by jak najbardziej rozgrzać wyziębiony organizm. Choć wydaje się, że już nic prostszego być nie może, to warto tu jednak zaznaczyć, że wszystko na nic się zda, a nawet może przynieść gorsze skutki, jeżeli nie zostaniemy w łóżku przynajmniej kilka godzin.
   Aha i jeszcze jedno - witaminy. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że najlepsze witaminy mamy nie w rozpuszczalnych tabletkach czy innych medykamentach, ale w owocach i warzywach. A przy przeziębieniu najbardziej ubywającą, a zatem i niezbędną jest vit. C, której nie wiem czy wiecie, że nie da się przedawkować, ponieważ jej nadmiar jest wydalany z organizmu wraz z moczem. Myślę, że o wiele większą przyjemność sprawi nam sałatka z jabłkami, pomarańczami czy kiwi zamiast garści tabletek.

Na dziś tyle, ale postaram się w miarę możliwości uzupełniać ten pis o kolejne dolegliwości i wskazówki jak sobie z nimi poradzić. Życzę zdrowia!!!

czwartek, 6 listopada 2014

Fundacja Dwa Ognie

Z dumą i rozpierającą wręcz radością, pragnę poinformować wszystkich moich czytelników oraz życzliwe mi osoby, które dopingowały i wspierały mnie w moich działaniach, że Fundacja Dwa Ognie została oficjalnie wpisana do Krajowego Rejestru Sądowego i zaczyna rozwijać skrzydła.


Misją Fundacji jest tworzenie warunków do integracji międzypokoleniowej lokalnych społeczności oraz ich współdziałania na rzecz prawidłowego rozwoju fizycznego i psychospołecznego dzieci i młodzieży w oparciu o gry i zabawy podwórkowe oraz pożyteczne formy spędzania wolnego czasu.

Co to dokładnie znaczy?


Oznacza to, że moc sprawcza drzemie w nas, we wszystkich tych ludziach, w otoczeniu których przebywają dzieci i młodzież. Mam tu na myśli nie tylko rodziców, nauczycieli czy wychowawców, ale również naszych sąsiadów, młodzież i studentów, przedstawicieli różnych zawodów, jak pani w sklepie czy dzielnicowy policjant i wielu, wielu innych. To od nas - naszej postawy i zaangażowania - zależy, jak wpłyniemy na następne pokolenia, dlatego też, chciałabym zachęcić jak najwięcej osób do działania, byśmy wspólnie kreowali przyszłość naszych dzieci.


Fundacja Dwa Ognie ma być właśnie takim spoiwem łączącym pokolenia wokół wspólnej idei. Największym i najważniejszym wyzwaniem przed jakim stoi na początku swojej działalności jest zdobycie zaufania, przychylności oraz wsparcia od wszystkich tych dla których Fundacja powstała, tj. nas i naszych dzieci. Jestem głęboko przekonana, że bez względu na wszelkie przeciwności uda nam się zjednoczyć wokół wspólnej idei: rozwój poprzez powrót do tradycji, a wszystko to w atmosferze zabawy i wspólnej aktywności.
Wierzę, że sięgając do tego najlepsze pamiętamy z naszej przeszłości i pokazując to naszym najmłodszym, sprawimy że i oni będą niegdyś z uśmiechem na twarzy patrzeć wstecz. 


Fundacja Dwa Ognie szuka wolontariuszy do współpracy, dlatego zapraszam serdecznie wszystkich chętnych, bez względu na wiek, wykształcenie czy miejsce zamieszkania, do przyłączenia się do nas i wspierania nas w realizacji naszej misji. Więcej informacji znajduje się pod adresem: www.facebook.com/fundacja2ognie
Dla tych, którzy byliby zainteresowani działaniem z tzw. wolnej stopy, powstał Klub Sympatyków Zabawy i Efektywnego Wypoczynku, w skrócie "SZEW": www.facebook.com/groups/KlubSZEWktórego hasłem przewodnim jest:
"PRZYSZYJ SIĘ DO NAS i powiedz innym, jak nas znaleźć!"

Jeszcze raz serdecznie wszystkich zapraszam!

niedziela, 2 listopada 2014

1 i 2 listopada

W Święto Zmarłych oraz Zaduszki odwiedzamy groby zmarłych z naszej rodziny i modlimy się w ich intencji. Tradycyjnie zapalamy znicze i składamy piękne kwiaty, wieńce lub też innego typu ozdoby mające być symbolem pamięci o nich.
Ale czy na pewno wspominamy ich w ten sam sposób, jak byśmy sobie życzyli by kiedyś wspominano nas? Czy nasze dzieci wiedzą co kryje się pod otoczką tych świątecznych obrzędów?
Jeśli nie, to wykorzystaj ten czas mądrze i stojąc nad grobem dawno nieżyjącej babci, opowiedz swojemu dziecku jakąś krótką historię z nią związaną. Może to być np. wspomnienie tego, jak będąc w tym samym wieku co obecnie Twoja pociecha, wspólnie z Bunią lepiliście pierogi. Wspomnij też o tych niesamowitych historiach z czasów wojny, które czasem opowiadał Ci dziadek. Nawet, jeśli Tobie nie udało się kogoś spotkać, to opowiedz o tym w kontekście całej swojej rodziny i wyjaśnij dziecku, że śp. ciocia, była żoną tego wujka, który jest rodzonym bratem Twojej mamy.
Dzięki temu Twoje dziecko pozna lepiej swoją rodzinę, dowie się kim byli Ci ludzie, o których teraz mówi się zwyczajnie "zmarli", a co najważniejsze zbliży się do Ciebie.

środa, 17 września 2014

Niebezpieczny plac zabaw

    Gdy dwa dni temu byłam ze swoją młodszą córką na spacerze zatrzymałyśmy się na chwilę na niewielkim placu zabaw, gdzie znajdowały się tylko: piaskownica, ruchoma kładka i dwie huśtawki.
Chwilę przed naszym przyjściem spotkały się tam dwie, około 7-letnie dziewczynki, które poszły się pohuśtać i od razu zaczęły rozmowę na temat tego, czym mogłyby się potem zająć. Jedna z nich zaproponowała najpierw, by poszły się pobawić na" tych niebieskich metalowych rurach", wskazując na trzepak, znajdujący się obok opustoszałego i zaniedbanego boiska do piłki nożnej, ale druga odmówiła argumentując, że łatwo można z niego spaść. Następnie wskazała na ruchomą kładkę, na której bawiłam się ze swoją niunią, ale i ten pomysł się nie spodobał, gdyż nie dość, że akurat "jest tam teraz dzidziuś", to jeszcze "może wejść w palca drzazga", a to strasznie boli. Została już więc tylko piaskownica, gdzie można by pomyśleć, że oprócz pobrudzonych ubrań raczej nie ma przeciwwskazań do zabawy, a jednak.. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że "jak się przewrócisz na piasek to możesz go połknąć i się nim zadławić". Co ciekawe jedna z mam, była równie zaskoczona, co ja, druga zaś tylko przytakiwała głową. To właśnie zdarzenie zmotywowało mnie do dzisiejszego wpisu, bo jak żyję, to nie słyszałam jeszcze by ktoś (a już w szczególności dziecko) do tego stopnia analizował, co złego może się przydarzyć na placu zabaw.
   Właściwie, to wspominając swoje dzieciństwo, mogę śmiało stwierdzić, że najwięcej radochy dawały nam najbardziej ryzykowne zabawy. Od razu chciałabym zaznaczyć, że nie mam na celu nikogo namawiać do czegokolwiek, a już na pewno nie do prześcigania się w wymyślaniu niebezpiecznych zabaw.
   Bawiliśmy się zarówno w zabawy ogólnie znane, jak też sami wymyślaliśmy swoje w zależności od tego ile było osób i jakie skarby udało nam się znaleźć. I tak, np.:
- mając długie kije i możliwość chowania się za jakimiś krzakami, mogliśmy się bawić się w budowanie szałasów lub kryjówek; pojedynczymi patykami, z kolei bawiliśmy się w piratów, ninje lub policjantów i złodziei;
- bawiliśmy się też kapslami, a to trafiając nimi do celu (np. pstrykając, rzucając lub tocząc), albo robiąc wyścigi kapsli w piaskownicy  - budowało się wtedy trasę z różnymi przeszkodami, pagórkami, skoczniami, pochylniami, uskokami i kto wie co tam jeszcze było;
- znana jeszcze z czasów, gdy nasi dziadkowie byli dziećmi - gra nożem na ziemi; jedną z najbardziej popularnych była rysowana na ziemi tarcza z okręgami, z których najmniejszy, znajdujący się po środku miał 12 punktów a największy 1. Była też gra w grzyba - tam gdzie się wbił nóż, rysowało się grzyba i tak powstawała trasa, po której musiał przejść każdy z zawodników. Jak się nie wbił w ziemię to wtedy przeciwnik rzucał. Musiał przejść najpierw wszystkie istniejące grzyby a potem tworzył nowe punkty. Jak się ryzykowało to można było daleko rzucić i miało się spokój z przeciwnikami na kilka tur;
- dość niebezpiecznym było skakanie z metalowych huśtawek na odległość; cały trik polegał na tym, by dobrze rozbujać huśtawkę, która potem wyrzucała w powietrze jak katapulta. Ale tak bawiliśmy się tylko na placach zabaw w całości wysypanych piaskiem;
- nieraz bawiliśmy się też w piwnicach, szczególnie gdy jednym z elementów zabawy było chowanie się;
- jeśli tylko się dało, to wspinaliśmy się na drzewa, murki, garaże itp.
- strzelało się z kapiszonów i petard, albo przyczepiało się rozżarzone zapałki do sufitów na klatkach schodowych, bardziej pomysłowi potrafili robić bomby dymne z saletry;
- kiedy jeszcze za szklane butelki można było w sklepie dostać kaucję (chyba ok. 30 gr za jedną), zbierało się z całego osiedla puste butelki po piwie, a potem kupowało za to gumy Donald lub Turbo;
- huśtaliśmy się także na gałęziach płaczącej wierzby;

   Ogólnie mówiąc, rodzice wpajali nam podstawowe reguły, których mieliśmy przestrzegać i z których najważniejsza, to by na siebie uważać i by nie zrobić sobie lub komuś innemu krzywdy. Zdarzały się oczywiście większe urazy, jak złamania, podbite oczy czy rany z krwią, ale w większości przypadków kończyło się najwyżej na kilku siniakach czy zadrapaniach. Każda taka nieszczęśliwie kończąca się przygoda, była dla nas nauczką, wzbogacającą nasze doświadczenie. Najważniejsze w tym wszystkim było jednak to, że mieliśmy sporo swobody i spędzaliśmy praktycznie całe dnie w kolegami i koleżankami na dworze. Dlatego może warto się zastanowić, czy chroniąc swoje dzieci przed każdym potencjalnym zagrożeniem, nie odbieramy im przyjemności z zabawy i satysfakcji z samodzielnego zdobywania doświadczenia?

wtorek, 12 sierpnia 2014

Granie w gumę zamiast Fitness!

   Ostatnimi czasy bardzo modne staje się tzw. życie FIT.  Jak grzyby po deszczu powstają inicjatywy,
zachęcające do aktywnego spędzania czasu, wprowadzania zbilansowanej diety do jadłospisu czy w ogóle ekologicznego stylu życia. A wszystko to spowodowane jest naszym trybem życia i zwykłym brakiem ruchu, bo przecież albo jesteśmy zbyt zmęczeni, albo zwyczajnie nie mamy czasu i odkładamy wszystko na później. Niestety o ile w sytuacji dorosłych modnym jest chodzenie na różnego rodzaju zajęcia typu fitness, pilates czy jogę, o tyle w przypadku dzieci czy młodzieży takie rozwiązania nie są zbyt popularne. Chłopcy powinni uprawiać sport - grać w piłkę, jeździć na rowerze czy chodzić na karate. Dziewczynki mogą np. skakać w gumę, na skakance, tańczyć albo też jeździć na rowerze. I tak powinno być, ale jak przekonać własne dziecko do aktywności, gdy sami siedzimy z nosem w telewizorze lub w internecie?

   Dziś jednak chcialabym skupic uwagę na Paniach i cofnac się do okresu dzieciństwa i beztroskich zabaw na dworze. Nie wiem, jak inne kobitki, ale ja mając 10 lat miałam świetną kondycję i równie dobrą koordynację ruchową. Potrafiłam np. całymi dniami skakać w gumę z przerwami na wspólne zabawy z piłką na boisku. I tak było praktycznie do ukończenia podstawówki. Później już więcej czasu spędzałam na dodatkowych zajęciach pozalekcyjnych, takich jak SKS'y czy próby z zespołem, a raz w tygodniu chodziłam z koleżankami na dyskoteki.

   Ale teraz w ogóle nie widać, żeby ktoś skakał w gumę. Mało tego, gdy kiedyś próbowałam podpytać się dziewczyn w wieku 11-12 lat o to, czy mogłyby mi pokazać, jak należy to robić, okazało się, że w ogóle nie potrafią!!! A przecież dawniej na każdym osiedlu widać było dziewczyny skaczące w gumę. To samo na terenie szkoły.  Guma do skakania znajdowała się w plecaku tak samo obowiązkowo,jak piórnik czy zeszyty. Pamiętam, jak na każdej przerwie, chowałyśmy się z koleżankami w łazience, ponieważ nauczycielki nie pozwalały nam skakać na korytarzu, a gdy było ciepło na dworze bawiłyśmy się przed szkołą.

Drogie Panie, czas to zmienić!!!
Kilkanaście minut skakania w gumę, to jak półgodziny fitnessu!!!*
*Kto mi nie wierzy, niech sprawdzi, a potem napisze o tym w komentarzu.


Dlaczego akurat guma? Bo regularne skakanie w gumę niesie ze sobą szereg korzyści:
1. zabawa między lekcjami jest idealnym sposobem na spożytkowanie rozpierającej dzieci energii, dzięki czemu łatwiej będzie się skupić na lekcjach,
2. regularne podskakiwanie bardzo dobrze wpływa na: kondycję fizyczną, koordynację ruchową oraz zwinność i płynność ruchów, co przekładać się będzie też na aktywność i dobre wyniki z W-F'u,
3. regularna zabawa uczy balansowania ciałem i utrzymania równowagi, co bardzo minimalizuje szanse na upadek czy np. skręcenie kostki,
4. w zabawie tej nie ma tak na prawdę znaczenia różnica wieku, a wspólne skakanie w gumę ułatwia wręcz przełamywanie pierwszych lodów i może utrwalić późniejsze znajomości,
5. nie ma znaczenia wygląd czy pochodzenie z biedniejszej rodziny, bo licza sie wyłącznie umiejętności
i ostatnie, choć równie ważne, to to, że taka guma kosztuje w granicach 2-3 zł!

   Jeśli już kogoś przekonałam, to zachęcam gorąco do obejrzenia materiału filmowego, który powstał dzięki moim dwóm przesympatycznym sąsiadkom Ali i Monice (za zgodą ich mamy) oraz niezastąpionemu koledze Pawłowi, który go zmontował.

   Na pierwszym filmie prezentuję Wam gry oraz sposób,w jaki skakało się u nas na osiedlu w latach '90:

Są to kolejno: "ZWYKŁE", "TYDZIEŃ", "BANAN" i "BIGOS".
Jak widać jest to dosłowne skakanie poszczególnych układów (nie stosuje się tu innych form w stylu chodzenie czy zaplątywania się w gumę) na różnych wysokościach ułożenia gumy, tj. kostkach, kolankach, udkach, bioderkach, pasie, pachach, szyjce i rękach. Początkowo każdy z tych układów skacze się pojedynczo, a w kolejnych poziomach już się je łączy. Gdy nie możliwe jest już skakanie, wówczas wchodzi się do środka gumy i skacze rozpościerając ręce, jak to robią dziewczynki na swoim filmiku.

   Kolejny filmik zawiera współczesny sposób skakania w Lublinie:
Dziewczynki prezentują jedną grę "TYDZIEŃ", ale odtwarzaną nie dość że na różnych wysokościach, to jeszcze w różnych układach gumy i tak kolejno są to: "normalna wersja (bez nazwy)", "KOPERTA", "SZEROKA DROGA", "MARCHEWKA", "PALUSZEK", "KRZYŻYK" i "KAPUSTA". Dodatkowo dziewczynki prezentują wersję na kolanka, uda (bioderka i pas), szyjkę i rączki.
Na koniec jeszcze prezentujemy ułożenie gumy na rożnych wysokościach.

Skoro wszystko już jasne, to do dzieła!!! :)

piątek, 8 sierpnia 2014

Moda własnej roboty

   Nie zawsze w sklepach jest to czego potrzebujemy, tak jak nie zawsze moda odnosi się tylko i wyłącznie do tego co prezentują nam magazyny czy czasopisma. Otóż był taki czas, gdy modnym było, by samemu sobie zrobić ozdoby i wcale nie z gotowych, plastikowych zestawów, ale według własnego pomysłu. To co było wówczas najważniejsze, to własny styl!
   Podobnie jak tworzyło się kreacje dla lalek, własnoręcznie tworzyło się też rzeczy dla nas samych -począwszy od biżuterii, naszywek i różnego rodzaju ozdób, po plecaki, torby czy ubrania. Właściwie, to nie było rzeczy, której nie dałoby się zrobić samemu! Potrafiliśmy stworzyć coś z niczego, jak MacGyver i równie kreatywnego co pomysły bajkowego Dobromira.

   Kiedy w Stanach Zjednoczonych była moda na darcie spodni na kolanach i obcinanie nogawek, u nas nie tylko przerabiało się je w krótkie szorty, ale można powiedzieć że dawano im nowe życie. Ja sama, choć przyznam szczerze nie mam talentu krawieckiego, to mogę się pochwalić że własnoręcznie z nogawek od starych spodni taty, uszyłam sobie piórnik i plecak-worek, zawiązywany na sznurek, z dodatkową kieszonką na guzik i ramionami zrobionymi z długiego suwaka. Tak Drodzy Państwo! Choć może nie byłam pierwsza na świecie, to pamiętam że w tamtym czasie  zrobiłam furorę w szkole, gdy pokazałam wszystkim, że mogę swój plecak nosić klasycznie lub jako torbę na ramię.
  A kto jeszcze pamięta jak się robiło super modne bluzki i sukienki z frędzlami? O tak, to dopiero był hicior! Nie potrzebna była maszyna do szycia. Zwyczajnie, brało się jakąś starą bluzkę lub T-shirt i nożyczkami nadawało się jej nowy kształt. Można było powycinać wąskie paski u dołu, czasem na rękawach albo zrobić tylko jedno nacięcie z przodu, po środku, a końce zapleść w węzeł, by odsłonić brzuch. To w lecie, a na zimę można było np. zrobić sobie ciepłą kamizelkę, obcinając lub wypruwając ze swetra rękawy. Miałam taki jeden, włochaty, który tak właśnie potraktowałam, a z obciętych rękawów zrobiłam sobie niepowtarzalną okładkę do segregatora.
   A propos eksperymentowania z ubraniami, to można je było jeszcze dodatkowo pokolorować, używając barwników do tkanin (podobno pomysł na tworzenie tych niepowtarzalnych plam na koszulkach przyszedł do nas z Afryki). Dziś ta moda na przycinanie i farbowanie ciuchów powraca, choć trzeba przyznać że w bardziej estetycznej i uporządkowanej formie, dzięki publikowanym w internecie tutorialom.
   Jednak najpopularniejszymi rzeczami "hand-made" (tłum. robione ręcznie), były ozdoby plecione z kolorowej muliny: pierścionki, bransoletki, opaski na głowę czy naszyjniki.
Miały przeróżne kolory i kształty (m.in. proste, zygzaki, serduszka) i do tego każdy umiał je zrobić - nawet chłopcy! Cały sekret tkwił w odpowiednim zawiązywaniu supełków. Ci bardziej wprawieni bez problemu wyplatali na nich słowa, a nawet całe zdania, dzięki czemu własnoręcznie wykonane bransoletki służyły często, jako dowód wzajemnej sympatii wśród przyjaciół lub miłości dla zakochanych. Ja do dziś mam jeden taki niedokończony pasek, który służy mi jako zakładka do książki.
    Własnoręcznie wykonane rzeczy, robiło się nie tylko dla siebie, ale także wtedy, gdy chciano komuś zrobić przyjemność. Najprościej oczywiście było zrobić tradycyjną laurkę, ale to głównie robiły dzieci. Starsi najczęściej wybierali się na spacer, podczas którego okazywali swoje uczucia. Dziewczyny np. zbierały kwiaty, z których wyplatały później różne wianki, a chłopaki wycinali coś (np. serduszka) z kawałka wysuszonej kory albo zwyczajnie wyrzynali w drzewie lub na czymkolwiek zrobionym z drewna, inicjały swoje i swojej wybranki, które otaczali sercem. W tamtych czasach nie liczyła się zasobność Twojego portfela i co można za to kupić, ale to by umieć pokazać swoje oddanie, nie mając przy sobie nawet przysłowiowej "złamanej złotówki".

     Dawniej rzeczy miały zupełnie inne znaczenie. Bardziej doceniano to co się miało, dzięki czemu wszystko było maksymalnie wykorzystywane, nawet przez kolejne pokolenia. Teraz zalewani jesteśmy tanimi, często też marnej jakości rzeczami, które w bardzo szybkim tempie trafiają na śmietnik. Recykling miał wówczas zupełnie inne znaczenie niż teraz!


 A co Wy potrafiliście sami zrobić?

środa, 16 lipca 2014

Na kolonii życie płynie..


    Wspominając wszystkie kolonie i obozy, na których byłam, na mojej twarzy od razu pojawia się uśmiech z powodu ogromnej ilości pozytywnych wspomnień. Super było wyjechać w zupełnie nowe miejsce, z nowymi znajomymi, bez rodziców i do tego jeszcze spędzać większość czasu na zabawie i odpoczynku.
    Pamiętam, że wtedy jeszcze chodziliśmy raz w tygodniu na pocztę, skąd można było wysyłać do rodziców lub dziadków list czy pocztówkę z obowiązkowym dopiskiem w PS ""Kochani rodzice, przyślijcie mi koniecznie pieniążki" (często dla żartu koloniści przekręcali ten tekst na "Konieczni rodzice, wyślijcie mi kochane pieniążki"). Jeśli chodzi natomiast o zadzwonienie do domu, to nie zawsze udawało się w tym czasie wykonać telefon, ponieważ przed pocztą znajdowały się tylko/aż cztery budki telefoniczne, a przed nimi były ogromne kolejki. Nie było wtedy jeszcze telefonów komórkowych, a chętnych do rozmowy nie brakowało. Kupowało się wówczas żetony, a których jeśli mnie pamięć nie myli, najtańszy "A" był do połączeń lokalnych, "B" - międzymiastowych, a najdroższy "C" do zagranicznych. Nie było też wówczas tzw. wiszenia na słuchawce, bo taki żeton wystarczał na ok 3 min. rozmowy! Co sprytniejsi, jak ja, żeby trochę zaoszczędzić i jednocześnie wydłużyć sobie czas, wykorzystywali żeton "A" do połączenia się z przez lokalną centralę. Inni z kolei do wykonywania połączeń wykorzystywali stare dwuzłotówki, których wymiary pokrywały się z wymiarami żetonu B.
  
Tak czy inaczej kolonie to był czas, gdy można powiedzieć przechodziliśmy "szkołę życia" i uczyliśmy się wielu nowych rzeczy. Spośród wielu ważnych zasad, pierwszą i najważniejszą był szacunek i posłuszeństwo wobec wychowawców, którzy w tym czasie zastępowali nam naszych rodziców. Nie tylko przygotowywali dla nas program zajęć czy zwiedzania, ale również mieli możliwość nagradzania lub karania za nasze zachowanie. Kolejna istotna rzecz, to pomieszkiwanie w pokojach/namiotach wieloosobowych, gdzie nie dość że musiał panować porządek (sprawdzany i oceniany regularnie podczas przeglądów czystości), to przede wszystkim trzeba było nauczyć się życia w zgodzie z kolegami/koleżankami. Nie zawsze było to łatwe, ale ze względu na okoliczności, do wypracowania - wspólnymi siłami. Zwyczajnie, by było dobrze, to nie było innej rady, jak się dogadać.
   
   Dzisiejszy mój wpis będzie znacząco różnić się od pozostałych, gdyż został on sprowokowany wydarzeniami, jakie miały miejsce ostatnimi czasy.

   Najpierw głośno było na temat niespełnionych wymogów sanitarnych na obozie harcerskim, takich jak: brak prądu, posiłki dla ok. 60 dzieci i kadry były przygotowywane na miejscu z produktów żywnościowych nie dostarczanych w odpowiednich dla cateringu warunkach, brakowało środków dezynfekujących, a jedna osoba nie miała orzeczenia lekarskiego (http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20140709/PULAWY/140709604). Potem opinią wstrząsnęła informacja na temat heroicznej postawy policjantów, którzy w dobrej wierze przerwali biwak ojca z synem w centrum miasta i w niedalekiej odległości od sklepów. Ponieważ wokół obozowiska nie znaleźli oni potrzebnych do biwakowania rzeczy, takich jak: ubrań, koców czy jedzenia, mundurowi zabrali chłopca do radiowozu i wezwali karetkę pogotowia. W pełni zdrowego chłopca z kilkoma ukoszeniami owadów przekazali matce, a ojcu zafundowali przesłuchanie na komisariacie i zgłoszenie sprawy do prokuratury rejonowej o narażenie dziecka na niebezpieczeństwo utraty życia albo zdrowia (http://wawalove.pl/Dziecko-znalezione-w-szalasie-na-Bemowie-a14925).

  Czy przypadkiem nie popadamy w przesadę?

poniedziałek, 14 lipca 2014

Jak zachęcić innych do aktywności?

    Moim marzeniem jest by pokazać swoim dzieciom to, co najlepszego pamiętam ze swojego dzieciństwa. Chciałabym, by wróciły czasy, gdy na dworze było dużo dzieci bawiących się ze sobą bez względu na różniący ich wiek i gdy głównym zmartwieniem dorosłych było to, jak ściągnąć je do domu na obiad czy kolację. Chciałabym też, by tak jak dawniej cała osiedlowa społeczność była bardziej zintegrowana, dzięki czemu wzrosło by nasze poczucie bezpieczeństwa i wzajemne zaufanie. 

   Choć dawniej było mniej zabawek, zajęć pozalekcyjnych i świetnie przygotowanych obiektów sportowych czy rekreacyjnych, to wydaje mi się, że dzieci rozwijały się o wiele szybciej i lepiej niż dziś.
Nie tylko wychowywani byliśmy według ogólnie przyjętych norm, ale rozwijaliśmy nasze umiejętności w różnych sytuacjach życiowych.
I tak, np:
- wpajany mieliśmy szacunek do osób starszych, własnych rodziców oraz wychowawców i nauczycieli,
- uczyliśmy się sami rozwiązywać nasze problemy, nie uciekając się do skarżenia czy fochów,
- potrafiliśmy wymyślić ciekawe zabawy praktycznie ze wszystkiego co udało nam się znaleźć na dworze,
- byliśmy bardzo sprawni fizycznie i manualnie,
- nie było wtedy problemu na taką skalę jak dziś z otyłością, wadami postawy czy wzroku, depresją, samotnością, agresją, myślami samobójczymi itp.,
- było o wiele mniejsze zainteresowanie szkodliwymi używkami i tzw. dopalaczami,
- byliśmy bardziej samodzielni i zaradni, dzięki czemu rodzice bez obaw mogli wysyłać nas np. po zakupy czy na pocztę,
- byliśmy bardziej ciekawi świata i pomysłowi,
a przede wszystkim byliśmy bardziej zintegrowani, bo na osiedlu byli "sami swoi" i z racji tego czuliśmy się bezpieczni w swoim otoczeniu.

   Wierzę, że jest możliwe by choć część tego co było przywrócić znów do życia, jeśli tylko udałoby nam się zjednoczyć wokół wspólnej idei. Chciałabym zachęcić jak najwięcej osób do działania, byśmy wspólnie kreowali przyszłość naszą i naszych dzieci. Dlatego też postanowiłam założyć Fundację, której misją będzie: tworzenie warunków do integracji międzypokoleniowej lokalnych społeczności oraz ich współdziałania na rzecz prawidłowego rozwoju fizycznego i psychospołecznego dzieci i młodzieży w oparciu o gry i zabawy podwórkowe oraz pożyteczne formy spędzania wolnego czasu.

Gdy tylko pozałatwiam wszystkie formalności - pochwalę się tym na blogu i rozszerzę swój wpis :)

Trzymajcie kciuki!!!

środa, 14 maja 2014

Zabawa w domu

"W czasie deszczu dzieci się nudzą to ogólnie znana rzecz. Choć mniej brudzą się i mniej trudzą się, ale strasznie nudzą się w deszcz"
 - Kabaret Starszych Panów

   Deszczowa pogoda (szczególnie, gdy dodatkowo jest po prostu zimno) nie sprzyja zabawie na dworze i z reguły zmusza dzieci do pozostania w domu. Nie oznacza to jednak, że mają ten czas spędzić przed komputerem czy telewizorem. W końcu nasz dom, to istna kraina zabawy, którą po prostu trzeba odkryć!

   To CO możemy robić, zależy przede wszystkim od tego Z KIM, a dokładniej, ilu mamy potencjalnych uczestników zabawy (i mam tu na myśli wszystkich domowników, bez względu na wiek).
Myślę, że pod uwagę trzeba wziąć takie możliwości:
1. zabawa samemu
2. we dwoje
3. w trzy i więcej osób.

   Zaczynając od końca, to mając co najmniej trzech graczy możemy zagrać w gry planszowe, karty lub zabawy typu "głuchy telefon" czy "kalambury". Gry planszowe, podobnie jak karciane rozwijają szereg kompetencji, m.in.: umiejętność liczenia (sumowanie oczek przy rzucie dwoma kostkami, przeliczanie punktów lub gospodarowanie pieniędzmi), współpracy, radzenia sobie ze stresem (w przypadku złej passy czy nawet przegranej) jak też ćwiczenie koncentracji, spostrzegawczości czy cierpliwości. Moją ulubioną grą
z dzieciństwa był i nadal jest "Eurobiznes", który obecnie jest także ulubiona grą mojego syna. Pozostałe przytoczone przeze mnie zabawy, których zasad raczej nie trzeba wyjaśniać, służą  przede wszystkim rozbudzaniu kreatywności oraz dobrej zabawie.
 
   Dwie osoby właściwie mogą się bawić we wszystko! To może być zabawa w chowanego albo w gry karciane czy planszowe, oczywiście przystosowane do takiej liczby graczy albo po prostu każdego rodzaju zabawkami, które znajdują się w pokoju dziecka: lalkami, samochodami, klockami, ciastoliną itd. Gdy tylko dziecko ma partnera do wspólnej zabawy, to raczej nie brakuje mu inicjatywy i pomysłów.
 
   Najgorszą sytuacją jest zabawa w pojedynkę czyli samemu, choć są i takie dzieci, którym to wręcz pasuje. Są to jednak wyjątki, zaś dla większości dzieci jest to problem, dlatego postanowiłam przypomnieć sobie, jak ja niegdyś radziłam sobie w takiej sytuacji.

   Ponieważ nie miałam rodzeństwa, to kiedy nie bawiłam się z innymi dziećmi na dworze, sama sobie wymyślałam zajęcia w domu. Najbardziej pasowało mi odkrywanie zawartości wszelkich szafek, szuflad czy pudełek. Baraszkowałam więc w mamy szkatułce z biżuterią oraz kosmetyczce z kolorowymi cieniami i pomadkami. Wówczas też uważałam, że najfajniejszy prezent, jaki ona dostała na swoje imieniny to był szal boa z piór w kolorze malinowym, oczywiście schowany przede mną na górnej półce w szafie. Właściwie, to że tam się właśnie znajdował podkreślało jego wyjątkowość i dawało mi tym większą motywację, by się do niego dostać. W mamy koszulce nocnej, butach na wysokim obcasie, z błyszczącym naszyjnikiem i srebrnymi klipsami na uszach oraz z cudownym boa na szyi i własnoręcznie wykonanym makijażem - wyglądałam jak prawdziwa księżniczka. I o to chodziło!

   Inną formą zabawy było budowanie domków ze wszystkiego z czego tylko było można, tj. krzeseł, foteli, puf, pościeli, koców i poduszek. Chłopaki też się lubili w to bawić, tyle że ich budowle to były bazy wojskowe. Pamiętam, że w jednej takiej chatce zaliczyłam swojego pierwszego buziaka w policzek od chłopaka. Z kolei, kiedy zachorowałam na świnkę i nie chodziłam do szkoły, to miałam specjalne pozwolenie od mamy, by na czas choroby spać właśnie w takim domku. 
Właściwie to miałam jeszcze jedno takie miejsce, w którym lubiłam się bawić, jednak tu rodzice byli już zdecydowanie przeciwni mojej inwencji twórczej. Otóż, gdy byłam starsza i wyższa, to zrobiłam sobie jakby domek "na drzewie", tyle że na trzydrzwiowej szafie, na którą wchodziłam po stojącej obok wersalce. Niestety wkrótce potem rodzice pozbyli się tej szafy i mój świat zabawy znowu przeniósł się na podłogę.

   Ostatnia rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, to tworzenie czegoś z niczego. Mam tu na myśli: budowanie różnych konstrukcji z klocków, projektowanie i robienie ubrań dla lalek (dawniej nie było w sklepach tylu kreacji, więc tworzyłam je sama) oraz wszelkiego rodzaju działania plastyczne: malowanie, rysowanie, wyklejanie, lepienie z plasteliny (dziś: ciastoliny, pianek czy lepiących się kulek), rysowanie komiksów (ulubiona zabawa mojego syna) itp.

   W dzisiejszych czasach, kiedy z urządzeń multimedialnych korzystamy nie tylko, gdy nie mamy co robić, ale nawet kiedy jesteśmy w towarzystwie, stopniowo przestajemy dostrzegać możliwości jakie mamy w realnym świecie. To samo dotyczy też naszych dzieci. Ciągła zabawa w wirtualnym świecie, rządzącym się zupełnie innymi prawami, powoduje że zwyczajnie brakuje im pomysłu na to, co mogą ze sobą zrobić w swoim własnym pokoju oraz jak mają się bawić z innymi. Dlatego też dla ich dobra warto pokazać im, że można żyć bez telefonu, komputera czy telewizji i przynajmniej raz na jakiś warto czas zrobić sobie od nich przerwę (mogą to być dwie godziny, cały dzień, a może nawet tydzień). Jeśli ten czas dodatkowo poświęcimy na wspólną zabawę z dzieckiem czy czytanie mu książek, to ta inwestycja zwróci się nam z nawiązką, gdyż nie tylko wzmocni naszą więź emocjonalną, ale przede wszystkim pozytywnie wpłynie na poczucie bezpieczeństwa, własnej wartości i sprawczości naszej pociechy.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Wyliczanki - Rymowanki!

   
  
   O dziwo nie pozapominałam dawnych wyliczanek, dzięki którym łatwiej było wskazać kto mógł z nami zagrać, kto odpadał albo czyja była kolej. Właściwie ta forma rymowanej wyliczanki nie tylko pomagała nam dokonać koniecznego wyboru, ale też z góry łagodziła, a wręcz nawet usprawiedliwiała niezbędną w niektórych sytuacjach selekcję. Ostatecznie, do tak sprawiedliwego rozstrzygnięcia nikt nie miał żadnych uwag, bo przecież samo wyszło. 
   Mój syn w przedszkolu poznał tylko jedną wyliczankę: "Ene-due rike fake, torba borba ósme smake, deus deus kosmatetus i morele biks-baks-boks". Co ciekawe, dziś już będąc uczniem pierwszej klasy
prawie jej nie pamięta - trzeba mu przypominać początek, bo sam z głowy nie jest w stanie powiedzieć.
   Ciekawe, ile rymowanek dzisiejsze dzieci znają lub pamiętają z przedszkola czy szkoły. Jeśli jesteś rodzicem lub masz kontakt z jakimś dzieckiem, to spróbuj podpytać w zabawie (np. przy wyborze pionka w grze planszowej) czy i jakie wyliczanki zna. Jeśli okazałoby się, że nie jest w stanie nic powiedzieć, to dziś przygotowałam listę wyliczanek, które mogą być pomocne w takiej sytuacji.

Wyliczanki: 
- Palec pod budkę, bo za minutkę budka się zamyka i nie ma kluczyka. Kto nie zdąży, ten nie gra!
- Żółte słoneczko zza chmurki zerka, kto chce się z nami pobawić w berka?
- Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa ten kryje: raz, dwa, trzy, … dziesięć!
- Wpadła bomba do piwnicy napisała na tablicy SOS głupi pies, tam go nie ma a tu jest!
- Żeby było sprawiedliwie, to wypowiedz swoje imię: (tu wskazana osoba mówiła imię i odliczało się dalej po jednej jego literze na osobę) M O N I K A - Odpadasz!
- Na zielonej łące, pasły się/skakały zające, raz, dwa, trzy, teraz Ty!
- Pan Sobieski miał trzy pieski: czerwony, zielony, niebieski. Raz, dwa, trzy, po te pieski idziesz Ty!
- Myszka Miki gra w guziki, Kaczor Donald pije sok - smik-smak-smok!
- Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc! lub Entliczek-pentliczek, na kogo wyliczę, na kogo wypadnie, temu ręka odpadnie!
- Bzy, bzy, bzy, przyleciały pszczółki trzy: Maja, Gucio, Klementyna, a wypadasz Ty!
-  Na ulicy Reja złapano złodzieja, a ten złodziej był czarodziej i powiedział tak: Czary mary kary koń, a teraz mnie goń! (lub Raz, dwa, trzy, gonisz Ty!)
- Na wysokiej górze rosło drzewo duże, nazywało się: Apli-papli-biten-blau. A kto tego nie wypowie, ten nie będzie grał!
- Na podwórku, koło studni, ktoś patykiem w wiadro dudni. Leci baca, patrzy kto to, potknął się i upadł w błoto. Leży w błocie już dwa dni, a tym Bacą będziesz Ty!
- Płynie jabłko po wodzie, Kto je złapie, ten wyjdzie. 
- Pierwszy - król; Drugi - szczur; Trzeci - do nieba leci; Czwarty - ma łeb obdarty; Piąty - zamiata kąty;
Szósty - ma łeb z kapusty.
- Kto pierwszy ten lepszy. Kto drugi tego Bozia lubi. Kto trzeci tego zjedzą śmieci.
- Kto ostatni, ten zgniłe jajo!
- W komputerze siedzi zwierzę - ma niebieskie kły. Wiesza pranie na ekranie - pomagasz mu Ty! 
- Przez tropiki, przez pustynię, toczył zając wielką dynię. Toczył, toczył dynię w dół, pękła dynia mu na pół!
Pestki z niej się wysypały, więc je zbierał przez dzień cały. Raz, dwa trzy! Raz, dwa, trzy! Ile pestek zbierzesz Ty?



Rymowanki:
- Leci ufo z kosmitami, zaraz ich tu przywitamy. Damy chleba, mleka, sera, żeby mieli co wybierać. Potem z nimi odlecimy na planetę Alfabetę.
- Cisza na morzu, cisza w komnacie, kto się odezwie, zdejmuje gacie!
- Na zielonej łące pasie pies zające, jak się który ruszy odgryzie mu uszy.
- Siedzi baba na cmentarzu, trzyma nogi w kałamarzu. Przyszedł duch, babę w brzuch, baba fik,a a duch znikł
- Pan Pierdziołka spadł ze stołka, złamał nogę o podłogę. Olaboga, moja noga - kupcie trumnę, bo ja umrę! Jeszcze trumna nie kupiona, a już noga wyleczona!
- W Sochaczewie, w magistracie wisi poczta na szpagacie, kto przechodzi, ten się śmieje, że na pocztę wietrzyk wieje. 
- Raz, dwa, trzy, cztery, Maszeruje Huckelbery, a za nimi Pixi, Dixi, Wykąpane w proszku „IXI”, a za nimi Misio Yogi, Co ma zawsze brudne nogi.
- Raz. dwa. trzy, cztery, Maszerują oficery, a za nimi słoń z gorylem, niosą siatki na motyle!
- Wiosna lato jesień zima, jadą czołgi do Berlina, a w Berlinie w magazynie siedział Hitler na sprężynie!
- Ene due rabe, połknął chińczyk żabę, a żaba chińczyka, co z tego wynika?
- Pan Sobieski miał trzy pieski: czerwony, zielony, niebieski.
- Jeden dwa, jeden dwa - pewna pani miała psa; Trzy i cztery, trzy i cztery - pies ten dziwne miał maniery; Pięć i sześć, pięć i sześć - wcale lodów nie chciał jeść; Siedem osiem, siedem osiem - wciąż o kości tylko prosił; Dziewięć dziesięć, dziewięć dziesięć - kto z was kości mu przyniesie? Może ja, a może Ty - licz od nowa raz, dwa, trzy!
- Kto się gniewa, niech się gniewa, niech se przypnie nos do drzewa. Niech to drzewo, dotąd nosi, aż się z nami nie przeprosi!

   Gdy byłam mała, miałam swoją ulubioną książeczkę z rymowankami pt. "Eneduerabe", dziś natomiast dużą popularnością cieszy się seria o Panu Pierdziołce. Mimo, że nowe wydawnictwo opublikowane zostało na wielkoformatowym błyszczącym papierze z twardą okładką, to ja z o wiele większą sympatią patrzę na tą cieniutką książeczkę tak barwnie i pomysłowo zilustrowaną przez pana Pawła Pawlaka (rys. 3). Bez względu jednak na rodzaj wydawnictwa, gorąco polecam wzbogacić swoja domową biblioteczkę o pozycję z wyliczanko-rymowankami.

środa, 9 kwietnia 2014

Zabawa na obcym placu zabaw

   Wraz z nadejściem słonecznych dni, rośnie nasza chęć do spędzania czasu na dworze. Praktycznie każdy, bez względu na to czy jest uczniem siedzącym na lekcjach, studentem na wykładach czy dorosłym będącym w pracy, myślami jest już na świeżym powietrzu. Ciepła, wiosenna aura sprzyja przede wszystkim spacerom.
   Na taki właśnie spacer wybraliśmy się ostatnio całą rodzinką, czego efektem było znalezienie się na placu zabaw dwa osiedla dalej, tj. na os. Sienkiewicza Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Uważam, że to świetne miejsce do zabawy! Największą część zajmuje spore boisko do piłki nożnej, wokół którego leci asfaltowa ścieżka, idealna do jazdy rowerem czy spacerów z wózkiem. Dalej za nią (rozsypane dookoła boiska) znajdują się takie atrakcje, jak spory plac zabaw (dwie większe konstrukcje drewniane ze ślizgawkami, huśtawki, bujaki, piaskownica), drewniany pięciobok zręcznościowy, górka do jazdy na sankach i urządzenia do ćwiczeń. Nie brakuje też ławek do siedzenia dla rodziców czy osób starszych oraz terenów zielonych - wręcz idealnych na piknik. Tylko co z tego, skoro całe to miejsce praktycznie świeci pustkami? I co najważniejsze nie jest to spowodowane brakiem zainteresowania ze strony dzieci czy młodzieży. 
   Właściwie, to wszystkim można przypisać ten sam schemat:
- idę na plac zabaw, by się pobawić
- samemu, to żadna zabawa, więc rozglądam się za towarzystwem
- nie ma nikogo, wiec żeby nie wyjść na desperata, to czymś się chwile zajmuję od niechcenia np. włączam sobie muzyczkę w mp3, huśtam się czy bawię się komórką
- nadal kątem oka obserwuję otoczenie, licząc że w między czasie ktoś przyjdzie lub coś się wydarzy
- po ok 10-15 min. rezygnuję i odchodzę z poczuciem rozczarowania (przecież tyle się mówi, by wyjść na dwór, no to byłam/em i NIC!).

Wracając do mojej historii..

   Otóż, gdy tylko doszliśmy na miejsce mój syn zauważył dwóch chłopców grających w piłkę i postanowił się do nich przyłączyć. My zajęłyśmy ławeczkę po środku placu zabaw. Spacer na świeżym powietrzu sprawił, że niunia nie obudziła mi się nawet wtedy, gdy kibicowałam chłopakom w grze. Po jakimś czasie, gdy znudziło mi się już bezczynne siedzenie na ławce postanowiłam trochę poskakać w gumę, którą (podobnie jak skakankę) akurat miałam ze sobą. To musiał być naprawdę nietypowy widok dla osób, które w tym czasie przechodziły obok, bo patrzyły na mnie z niedowierzaniem. Tym bardziej, że mimo obecności jakiś trzech nastolatek, byłam właściwie jedyną osobą bawiącą się na placu zabaw. Pozostali przychodzili na plac, siadali na wybranym przez siebie urządzeniu (huśtawka, karuzela, drabinki itp.) i zwyczajnie się nudzili. I wtedy na karuzelę znajdującą się koło mnie usiadła dziewczynka. Zapytałam się jej czy potrafi skakać w gumę i czy mogłaby mi pokazać jak to robi. W ten sposób poznałam Patrycję, uczennicę 5 klasy SP. Chwilę później o to samo spytałam wspomniane już dziewczyny, gdy zdecydowały się opuścić plac. Były o rok starsze od Patrycji i tylko jedna z nich spróbowała mi pokazać co pamięta z "dawnych" lat, bo druga stwierdziła że w ogóle nie skakała w gumę. W tym samym momencie chłopcy skończyli grać w piłkę i rozpierzchli się po placu szukając dla siebie miejsca. Schowałam gumę i zaproponowałam Patrycji i mojemu synowi zabawę w tor przeszkód. Wykorzystaliśmy wydeptaną ścieżkę obok huśtawek, jako linię startu, zaś trasa przebiegała przez większość urządzeń. Zasady były jak najprostsze - przebiec trasę, bawiąc się na każdym z urządzeń i wrócić do mnie. Bez walki na czas, ale z wyliczoną liczbą ruchów wykonanych na każdym z urządzeń. Obserwował nas już z huśtawki kolega, z którym Bartek grał w piłkę. Nieśmiały z początku, Paweł dał się jednak namówić do zabawy. Chwilę potem dołączyli Michał i Kacper. Dzieciom sprawiło bardzo dużo radości pokonywanie przeszkód i przybicie mi piątki na mecie. A kiedy była potrzeba zmodyfikowania czegokolwiek, dzieci chętnie podpowiadały co jeszcze można dodać lub co zamienić. W międzyczasie dołączył do nas jeszcze kolega z klasy Patrycji. Początkowo właśnie ta dwójka zaczęła sobie dogryzać, jednak dałam im wyraźnie do zrozumienia, że przyszliśmy się tu fajnie bawić i że tego typu rozmowy i przezwiska zostawią sobie na później, bo teraz jesteśmy w jednej drużynie.
 
 Łał!!! Sześcioro praktycznie nie znających się dzieci z osiedla, w dodatku w różnym wieku, bawiło się z nowo-poznanym kolegą i jego mamą. Cudowne, prawda? To jeszcze nie wszystko!!!!

   Gdy na placu zaczęło przybywać maluszków z rodzicami, postanowiliśmy pobawić się w coś innego. Zaproponowałam zabawę skakanką w "szczurka". Najpierw to ja kręciłam skakanką, potem dzieci bawiły się już beze mnie. I ta zabawa po chwili dobiegła końca, gdy na chodniku pojawiło się więcej przechodniów. Pytałam dzieci o ich propozycje gry i padło naprawdę wiele propozycji, jednak mimo to dzieci jakoś nie potrafiły się razem bawić bez mojej pomocy. Ponieważ moja dzidzia już się obudziła i musiałam ją wziąć na ręce, zaproponowałam zabawę w "1..2..3.. Babajaga patrzy", którą wszyscy przyjęli z równie dużym entuzjazmem. Gdy i ta zabawa dobiegła końca, przedstawiłam jeszcze dzieciom propozycję zabawy w "Króla Lula", którą pamiętam z dzieciństwa, przy czym dodaliśmy do niej pomysły dzieci na "kroki", takie jak: kaczuchy (trzymanie się za kostki) czy Gagnam Style. Niestety w tym akurat momencie przyjechał po nas tata i nasz czas się skończył. Mój synek mimo spędzonych na dworze kilku godzin nie czuł zmęczenia, ani nawet głodu i wręcz miał do mnie ogromny żal, że zabieram go w środku fajnej zabawy.

   Ta historia nasunęła mi na myśl pewien wniosek:  
TRZEBA POMÓC DZIECIOM NAUCZYĆ SIĘ BAWIĆ! Dokładnie tak!

Pomóc nauczyć się bawić:
- bez masy przedmiotów ze sklepu - co z tego, że na reklamie wszyscy się świetnie bawią, jak w rzeczywistości zwyczajnie nie mam z kim się bawić?!
- bez presji bycia pierwszym/najlepszym czy konieczności zdobywania jakiś nagród - odpowiednie cechy osobowości czy talenty ukażą się same w trakcie zabawy!
- bez niepotrzebnej nieśmiałości i obawy przed poznawaniem nowych osób! - w szkole mamy kolegów/koleżanki z klasy, ze świetlicy z boiska czy placu zabaw, ale nie wszyscy mieszkają na jednym osiedlu!
- bez sztywno wyznaczonych reguł gry, ale z możliwością choćby w minimalnym zakresie ubarwienia zabawy nowymi pomysłami!
- by uniknąć "głupich" pomysłów związanych z tym, że dzieci przyprowadzane na plac zabaw same muszą organizować sobie zabawę, bo rodzice w tym czasie wolą znaleźć dla siebie wygodne miejsce do siedzenia, ewentualnie towarzystwo do rozmowy, ograniczając swoją aktywność z dzieckiem do pilnowania go.


   Reasumując. Jeśli jesteś rodzicem i widzisz jakieś samotne dziecko, czasem może nawet grupkę "porozrzucanych" po placu dzieci, które nie do końca wiedzą co maja ze sobą zrobić, zaproponuj jakąś prostą zabawę. To może być coś co pamiętasz z dzieciństwa, a może wymyślisz coś na poczekaniu.. Przecież wiesz, że dzieci nie trzeba przekonywać do zabawy, a najlepszy sposób na wytłumaczenie zasad to wspólna zabawa. Ty też z pewnością najlepiej uczysz się przez doświadczenie!

wtorek, 11 marca 2014

Powiedzonka, odzywki z dzieciństwa >>> UWAGA!!! Treść zawiera wulgaryzmy!!!

Pamiętam, jak na moje "Ty" mama odpowiadała mi "Na T to tramwaj staje", a na "Daj" - koledzy odpowiadali "Daj to był chiński sprzedawca jaj i mieszkał nad rzeką Kup Se".  

   Porównując rówieśników mojego syna do dzieci z mojego dzieciństwa, odnoszę wrażenie, że są oni słabsi i mniej odporni psychicznie na zaczepki. Podobnie też Ci, którzy zaczepiają w większym stopniu stawiają na: przezwiska, przekleństwa i przemoc fizyczną. Mało kto sięga po odzywki, które ok. 30 lat temu były stałym elementem rozmów na podwórku, w szkole, a nawet w domu.
   Śmiem twierdzić nawet, że to właśnie te powiedzonka i odzywki wzmacniały w nas poczucie siły i umiejętność radzenia sobie ze stresem. W końcu kto tam by się bał, skoro wyposażeni byliśmy narzędzia wojenne, które służyły zarówno do ataku, jak i obrony. Nie baliśmy się nikogo - ani rówieśników, ani starszych, ani nawet niektórych dorosłych (byli tacy, których lepiej było nie zaczepiać, a czasem  trzeba było po prostu wiać). Poza tym, zawsze można było wymyślić coś nowego, z czego co lepsze teksty w niedługim czasie znało już całe osiedle.

   Dla mnie to niesamowite!!! Tych odzywek, właściwie nikt nigdy nie spisywał. Nie było ich w książkach, czasopismach czy w radiu. Internetu wtedy też nie było, a mimo to niektóre teksty znane były w całym kraju!!! Dlatego, tym właśnie powiedzonkom  postanowiłam poświęcić dzisiejszy wpis na blogu. Chciałabym przypomnieć i ocalić od zapomnienia ich jak największą ilość, jednocześnie też muszę zaznaczyć, że nie wszystkie z wymienionych przeze mnie odzywek są odpowiednie dla dzieci.

Zachęcam do uzupełniania mojej listy powiedzonek i odzywek w komentarzach!

UWAGA!!! Treść zawiera wulgaryzmy!!!

- Beksa lala pojechała do szpitala, a w szpitalu powiedzieli - takiej beksy nie widzieli!
- Pokaż! - to nie robił tokarz, to robiła fabryka, tego się nie dotyka! lub - Ja nie tokarz, ja marynarz. Jak cię kopnę , nie wytrzymasz!

- Właśnie -Nie mów właśnie bo ci kura jajem trzaśnie, Kura nie jest taka głupia żeby swoje jajka tłukła, Kura jajek nie żałuje i ciebie bombarduje, Kogut głupi jej odkupi;
- Zakochana para Jacek i Barbara, Barbara gotuje a Jacek ją całuje, siedzą na kominie i całują świnie;
- Wiosna lato jesień zima, jadą czołgi do Berlina, a w Berlinie w magazynie siedział Hitler na sprężynie;
- Nie do rymu, nie do taktu wsadź se palec do kontaktu, A w kontakcie będzie prąd i wywali ciebie w kąt;
- Pierwsze słowo do dziennika, drugie do śmietnika, Dziennik się spalił, a śmietnik ocalił;
- Po co ? - Pocą to się nogi nocą, jak się uda to i uda,- czasami (wieczorami)  pod pachami, raz do roku nawet w kroku a dla hecy to i plecy ;
- Która Godzina? – Wpół do komina, komin otwarty, jest wpół do czwartej;
- Daj! -Daj to był taki chiński sprzedawca jaj, mieszkał na ulicy kup se;
- Ej ty! -Na T to tramwaj staje;
- Nawzajem -Udław się jajem, Przynajmniej się najem ;
- Co się stało? -Auto babę przejechało!
- Kto się przezywa ten się sam tak nazywa;
- Tadeusz! Wajchę przełóż! - Adam, już przekładam;
- Edek z fabryki kredek, Romek – kup Se domek;
- Mateusz wajchę przełóż! - Niechaj Ambroży sam se przełoży;
- Spadaj! -Sam się zbadaj!
- Zagięło Jagiełło?
- Szufla! -tam jest węgiel;
- Masz? -Co? -Krzywe nogi jak sr*asz?
- Słucham, Nie mów słucham bo cię wyrucham;
- Halo! -Za halo w mordę walą;
- Bujaj garba! - Turlaj dropsa! - Bujaj beret babci!
- Kto gwizda ten pizda! -A kto nie ten dwie, Kto ma chęć to pięć;
- Trzech na jednego To banda łysego;
- O co chodzi? -O ten tramwaj co nie chodzi;
- Kij Ci w oko/ch*j ci w dupę - A tobie dwa i wagon szkła;
- Chuj w dupę, kotwica w plecy, byleby pogoda była ładna!

- Zatkało kakao? -Kakao nie zatyka, bo nie ma patyka, Są takie fabryki co robią patyki;
- Ej, lala but Ci się rozpierd*la -Powoli, powoli a Ci mózg się rozpier*oli lub Powoli, powoli a i Ci sie rozpier*oli!
- Ej laska podpaska Ci trzaska! -Mylisz się Dżony ja noszę tampony!
- Nie do rymu, nie do sensu wyjmij gówno z pod kredensu, ja patykiem, Ty językiem, ja grabiami, Ty palcami;
- Gdzieś daleko w Himalajach Słoń powiesił się na jajach Teraz wisi se na trąbie i jajami drzewo rąbie;
- (Odp na środkowy palec) -Palec dzidziusia na mnie nie siusia! lub -Palec pedała na mnie nie działa! Nie jestem pedałem, bo z tobą nie spałem, Spałeś czy nie spałeś - pedałem zostałeś! lub -Palec prostytutki jest dla mnie za krótki, Słowo alfonsa mną nie wstrząsa;
 - Co? -Jajeczko lub -Sarajewo lub -Gówno drogą szło. I kazało cię pozdrowić;
 - Co? Gówno! - Zjedz je równo, Nasraj drugie będzie równo, Włóż do lodówki, będą borówki, Weź na ramie zanieś mamie, Weź tez w gacie zanieś tacie, Posyp makiem, zjedz ze smakiem, Zawiń w papierek i udawaj że to cukierek (owiń w papierek, będzie cukierek), Popij herbatką, przejdzie ci gładko, Nie jestem cham więc Ci dam/ zjedz Se sam, Przyjdź w niedziele to się z tobą podzielę, Przyjdź w poniedzialek to ci dam kawałek, Przyjdź we wtorek dam Ci cały worek, Połóż na kaczce zanieś sprzątacze, Połóż na głowie i udawaj pogotowie;
- Co? Gówno! Z tobą równo! Tobie po pas a mnie w sam raz!  lub A co myślałeś ze miód? -Nie że pszczółka;
- Powiedz: klucz pod wanną -Klucz pod wanną -Twój tata kąpie się z gołą panną!
- Powiedz: koło na zakręcie -Koło na zakręcie -Zdejmij gacie, idź na zdjęcie!
- Powiedz: pasek -Pasek -Twój tata to grubasek!
- Powiedz: korzeń -Korzeń -Zdejmij majtki i się ożeń!
- Czep się ramy i majtek mamy lub ściągaj gacie, powiedz tacie!
- Ai cwai drai, wypier***laj;
- O co chodzi? O ten zegar, co nie chodzi!
- Halo? Za halo w mordę walą!
- Sorry -Kup se resory!
- Co się patrzysz? -Po to są gały żeby patrzały;
- Ej że! Ja Ci się kurde obejrzę!
- Co się gapisz? -Po to mam oczy, Zamknij oczy, bo Ci żaba wskoczy, Mi nie wskoczy bo mam piękne oczy Wskoczy i wyskoczy, będę mieć piękniejsze oczy lub Żaby są w kanale ty głupi cymbale;
- Po nazwisku to po pysku; A w Polsce jak kto chce;
- Twoja stara to gitara ,a twój stary na niej gra lub Twoja stara to kopara, a twój stary ją odpala lub Twoja stara to fujara, a Twój stary bez fujary;
- Nie pokazuj języka, bo ci krowa nasika, Jak nie krowa to teściowa, A krowa zapomniała i na ciebie nasikała;
-Spadaj! -Sam się zbadaj! Ja u lekarza ty u weterynarza lub Polecić ci lekarza?

wtorek, 4 marca 2014

Zabawa w strażaka czy berek?


    W poniedziałki mój dzielny pierwszoklasista kończy lekcje popołudniu. Całe szczęście, że dni są teraz coraz dłuższe. Korzystając z ładnej pogody, postanowiliśmy spędzić trochę czasu na świeżym powietrzu. Niedaleko szkoły mojego syna znajduje się plac z rakietą - to jeden z najstarszych i najbardziej rozpoznawanych placów zabaw w Lublinie - na którym w ubiegłym roku postawili starego zielonego "gazika".
   
Gdy przyszliśmy auto stało puste. Bartek siadł za kierownicą, a ja byłam jego pasażerem. Po chwili dołączył do nas Krzysio - kolega syna z przedszkola. Im bardziej zabawa się rozkręcała, tym więcej kręciło się koło nas dzieci. Wkrótce była nas już spora gromadka.
   Początkowo nie ingerowałam w zabawy wymyślane przez dzieci. Udawałam, że jestem pasażerem autobusu jadącego do Warszawy.Jednak w związku z tym, że kierowca może być tylko jeden, wkrótce dzieciaki zaczęły się nudzić. Część zaczęła włazić na maskę auta, część zaczęła wyłazić przez "okna", inni zaczęli się ganiać.
  Zaproponowałam zabawę w strażaka, polegającą na tym, że gdy auto zatrzymuje się na czerwonym świetle, wszyscy pasażerowie muszą z niego wysiąść, obiec dookoła i wrócić na swoje miejsce, zanim zapali się zielone. Wystarczyło, że sama dwa razy obiegłam auto i po chwili nie tylko autobus był pełny, ale nawet jedna dziewczynka wcieliła się w sygnalizator świetlny i dawała nam znak do biegu. Oczywiście nikt nikomu niczego nie narzucał. Dzieci same zamieniały się rolami, a największą frajdą było zderzanie się, gdy biegliśmy w przeciwnych kierunkach.
   Gdy ta zabawa nam się już "przejadła", wystarczyło że klepnęłam dziewczynkę mówiąc "BEREK!" i zaczęłam uciekać. Nikomu nie trzeba było ani tłumaczyć, ani przypominać zasad.
   Dzieci nie trzeba namawiać do zabawy, bo ich świat rządzi się innymi prawami niż świat dorosłych:
- im mniej zasad, a właściwie im one są prostsze tym lepiej;
- najlepszy jest podział na MY i WY, zamiast ty to, on tamto, tamten coś tam jeszcze;
- zamiast tłumaczyć o co chodzi, lepiej POKAZAĆ! Nie od dziś wiadomo, że najlepiej uczy się przez zabawę:)
Szkoda tylko, że w między czasie zrobiło się późno i musieliśmy już wracać do domu.